Artyści z prawego brzegu
Marcin Kwaśny Jego babcia chciała, aby został księdzem, tata pragnął, aby był wojskowym. Będąc aktorem pogodził te dwa, wydawałoby się sprzeczne, oczekiwania. Grał już i księdza, i oficera. Marcin Kwaśny, urodzony w Tarnowie w 1979 r. jest jednym z najpopularniejszych aktorów młodego pokolenia. Absolwent Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, aktor stołecznego Teatru Kwadrat, ma na swoim koncie wiele ról filmowych, m.in. w "Pręgach", "Persona non grata", "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" i serialu "Mrok". Zagrał główną rolę fotografa, Marcina Wilczyńskiego w "Rezerwacie", w reżyserii Łukasza Palkowskiego, najczęściej nagradzanym polskim filmie 2007 r. Od czterech lat mieszka na Pradze. W praskiej kawiarni "Po drugiej stronie lustra" na ul. Ząbkowskiej rozmawiamy o aktorstwie, pracy nad filmem "Rezerwat", reżyserowaniu i praskich klimatach. Czy aktorstwo to Pana świadomy wybór, czy raczej przypadek? Czy "od zawsze" chciał Pan być aktorem? Co takiego szczególnego jest w tym zawodzie? Zacząłem o tym zawodzie myśleć we wczesnej młodości. Wszystko zaczęło się od pewnego przedstawienia w studenckim teatrze, gdzie zagrałem rolę księdza. Byłem wtedy w 8 klasie szkoły podstawowej. Podczas któregoś spektaklu mocniej oświetlono scenę. Byłem tak oślepiony, że nie zauważyłem, gdzie scena się kończy i spadłem w ramiona jakiejś starszej pani, która zamiast mnie nakrzyczeć, powiedziała, że jest jej bardzo miło, bo jeszcze żaden aktor na nią nie spadł. Ktoś nazwał mnie aktorem i od tamtej pory to słowo echem do mnie powracało. W liceum wiedziałem już, że właśnie ten zawód chcę uprawiać, bo daje on szansę na upust energii, na to, aby być kimś innym, żeby pofolgować wyobraźni. Uważam aktorstwo za bardzo humanistyczny zawód, ponieważ implikuje w sobie wszystkie inne zawody - mogę być lekarzem, policjantem, wojskowym. Moja babcia chciała, żebym był księdzem, tata - wojskowym. Będąc aktorem pogodziłem oba te, wydawałoby się sprzeczne oczekiwania. O roli księdza już opowiadałem, oficerem też byłem, w serialu "Przedwiośnie" u Filipa Bajona. Przypominają mi się słowa śp. Gustawa Holoubka, który mawiał, że teatr jest sprawą na tyle niepoważną, że należy go traktować bardzo serio, a życie ludzkie jest na tyle serio, że trzeba je traktować niepoważnie. Jest Pan absolwentem Akademii Teatralnej w Warszawie, obecnie bardzo dużo Pan gra i w teatrze i w filmie, ostatnio można Pana oglądać w serialu "39 i pół". Czy obie formy wypowiedzi Pan tak samo lubi? Czym różni się aktorstwo filmowe i teatralne? Miałem szczęście studiować pod kierunkiem znakomitych profesorów, takich jak Andrzej Łapicki, Jan Englert, Anna Seniuk, Maja Komorowska, czy Jerzy Zelnik. Bardzo cenię sobie warszawską Akademię, bo dała mi ona solidne podstawy do wykonywania zawodu. Od razu po szkole dostałem angaż do Teatru Kwadrat i gram tam do dziś. Równocześnie otrzymuję ostatnio dużo propozycji filmowych. Praca w teatrze i w filmie na równi mnie pociąga, chociaż mam świadomość, że to są dwa różne środki przekazu i innych środków aktorskich wymagają. W moim rodzimym teatrze usłyszałem definicję teatralnego aktora pierwszorzędnego - to taki aktor, którego słychać tylko w pierwszym rzędzie. Mnie musiano nazwać aktorem korytarzowym, bo strasznie się w teatrze wydzieram. W filmie nie mógłbym sobie pozwolić na taką ekspresję. W filmie obowiązuje zasada : "im mniej tym lepiej". Trzeba być do bólu prawdziwym, szczerym, bo oko kamery wszystko bezlitośnie wychwytuje. W teatrze można schować się za formą, teatr jakby dopuszcza pewien rodzaj sztuczności. W filmie to jest wykluczone. Sądząc z ról, w jakich do tej pory Pana oglądaliśmy, najlepiej czuje się Pan w repertuarze komediowym? Gram w Teatrze Kwadrat, więc jakby do takiego repertuaru jestem przyzwyczajony, chociaż w Akademii Teatralnej prof. Andrzej Łapicki przepowiedział mi inną przyszłość: - "Marcin, z ciebie to będzie na wieki wieków amant". Możliwości komediowe natomiast odkryłem dzięki prof. Annie Seniuk, która obsadzała mnie w sztukach Fredry. Wolę jednak grać wbrew warunkom. Grałem w szkole amantów, ale nie czuję się do końca amantem, czuję, że mógłbym wcielić się w postacie zupełnie do mnie niepodobne. Bardzo bym chciał zagrać np. boksera wagi superciężkiej, przytyć 15 kg, ogolić głowę, zrobić sobie tatuaże. A więc to nie jest tak, że gra się tylko w komediach lub tylko amantów. Mój ulubiony aktor Mel Gibson jest rewelacyjny w komedii, ale potrafi też świetnie zagrać w dramacie. I to jest właśnie wyzwanie aktorskie sprawdzać się w różnych formach gatunkowych, ale i w różnych formach przekazu, a więc i w filmie, i w teatrze, i w serialu. Dużą popularność przyniosła Panu świetna rola fotografa, Marcina Wilczyńskiego w filmie "Rezerwat", którego akcja rozgrywa się na Pradze. Jest Pan współautorem scenariusza do tego filmu. Podobno oparł Pan ten scenariusz na swoich własnych doświadczeniach. Które wątki w "Rezerwacie" są autentyczne? Rzeczywiście, ten scenariusz wziął się z życia. Kiedy 4 lata temu przeprowadziłem się na prawą stronę Wisły, Praga nie była jeszcze taka modna, jak obecnie. Wielu znajomych odradzało mi tę decyzję, słyszałem różne opinie o tej dzielnicy. Postanowiłem jednak sam sprawdzić. Pomyślałem sobie: czego mam się bać, dzielnica, jak każda inna. Jeżeli ja nie będę negatywnie nastawiony do ludzi, to oni do mnie też nie. Teraz dobrze mi się mieszka, z sąsiadami mam dobre układy, aczkolwiek na początku, w ciągu bardzo krótkiego okresu, przydarzył mi się natłok różnych, dziwnych zdarzeń. Te sytuacje są właśnie w scenariuszu. Rzeczywiście zalewałem sąsiada, przyszli do mnie monterzy, zrobili mi dziurę nad drzwiami - to wszystko jest autentyczne. Dużo dodał od siebie reżyser filmu, Łukasz Palkowski. Wątek psocącego dzieciaka oraz wątek starego fotografa to jego dzieło. Jednak taki zakład fotograficzny istnieje naprawdę. To zakład państwa Pakoszów na Stalowej. Po premierze filmu podeszła do mnie pewna starsza pani i ze łzami w oczach powiedziała, że po wojnie w tym zakładzie, jako mała dziewczynka z warkoczykami robiła sobie zdjęcia. Pytała, czy ten pan z filmu to ktoś z rodziny pani Pakoszowej. Nie chciała wierzyć, że to aktor. To było bardzo wzruszające. W "Rezerwacie" przedstawił Pan Pragę bardzo ciepło. Bo to normalna, a równocześnie wyjątkowa dzielnica. Dla mnie to jest dzielnica magiczna, pełna kontrastów, bo z jednej strony są tu odrapane mury i przepiękne kapliczki, a z drugiej strony zagraniczni turyści i pracownie artystyczne. Tu jest większa swoboda obyczajowa niż w innych dzielnicach, policjanci na więcej pozwalają i czas płynie tu jakby wolniej. To widać szczególnie latem, kiedy panie z wałkami we włosach wyglądają z okien, a menele sączą kolejne browary na murku i nigdzie się nie spieszą. Ta dzielnica dużo mi dała. Nauczyła mnie pokory. Można tu pewnie czasem oberwać, chociaż mnie się to jeszcze nie zdarzyło. Ważne jest, by być sobą i mieć odwagę mówić to, co myślisz, ale nie zgrywać chojraka. Prażanie szanują cię, jeśli sam się szanujesz. Tu ludzie są bardzo autentyczni i szczerzy. Ostatnio zdarzyła mi się taka sytuacja: Szło za mną trzech dresiarzy. Weszli za mną do tej kawiarni, w której teraz jesteśmy ("Po drugiej stronie lustra" - przyp. red.). Siadłem przy stoliku, oni stanęli nade mną. Jeden z nich zapytał: - Czy ty jesteś tym ziomalem, który grał w "Rezerwacie"? - Tak - odpowiedziałem, nie wiedząc, czy to dobrze, że się przyznaję, czy nie. - Możemy ci browara postawić? Postawili i poszli. Bardzo to miłe, że ten film trafia zarówno w wyrafinowane gusta krytyków, jak i do zwykłych ludzi, i to w tak różnych przedziałach wiekowych, czego dowodem są reakcje i tej starszej pani, która robiła sobie zdjęcia w zakładzie Pakoszów i tych młodych chłopaków. Okazuje się, że moja przeprowadzka na Pragę była strzałem w dziesiątkę, bo gdybym tu nie zamieszkał, nie powstałby "Rezerwat", który stał się dla mnie, dla Łukasza Palkowskiego i dla Soni Bohosiewicz, która grała rolę Hanki, swoistą trampoliną do większych możliwości. Te propozycje ról, które teraz mam nie wzięły się z powietrza, tylko z "Rezerwatu". Dostałem nawet propozycję udziału w "Tańcu z gwiazdami". Odmówiłem, ponieważ, po upadku z konia, nie mam jeszcze zupełnie władnej ręki. Może następnym razem... Ostatnio zajął się Pan też reżyserowaniem. Czy woli Pan reżyserować, czy grać? Przede wszystkim lubię wyzwania i zawsze chciałem spróbować sił w różnych dziedzinach sztuki, nie tylko w aktorstwie. Jest we mnie wiele pasji i energii. Marzy mi się zostać takim Melem Gibsonem polskiej kinematografii, żeby samemu pisać, reżyserować i jeszcze się obsadzać! Niedawno zgłosiła się do mnie dwójka młodych ludzi, Monika Gruda i Rafał Wołyniak z propozycją wystawienia "Niedźwiedzia" Antoniego Czechowa.. Prosili, abym spektakl wyreżyserował i zagrał jedną z głównych ról. Trafili na podatny grunt, bo zawsze chciałem się sprawdzić w reżyserii teatralnej. Ciekawostką jest, że Czechow napisał ten utwór, mając tyle lat, co ja obecnie, czyli niespełna 29. Sztuka opowiada o miłosnych perypetiach młodej wdowy oraz gburowatego porucznika o nazwisku Smirnow, którego właśnie gram. W gruncie rzeczy jest to opowieść o ludziach, którzy boją się okazywać swoje uczucia. Spektakl "Niedźwiedź" wystawiliśmy w rosyjskiej kawiarni "Skamiejka", której wystrój przypomina salonik petersburski z przełomu wieków patefon, stare samowary, tak, że scenografię mieliśmy załatwioną. Zagraliśmy do tej pory 11 przedstawień, a w kwietniu planujemy kolejne 10. Przygotowując ten spektakl stworzyliśmy Grupę Teatralną "Między słowami". Liczy ona 15 osób związanych z teatrem. Założyliśmy fundację, której celem jest otwarcie nowego teatru na Pradze. Dzięki zastępcy burmistrza Pragi Północ, Arturowi Buczyńskiemu dostaliśmy już lokal przy ul. Targowej. Jaki to będzie teatr? Czym będzie się wyróżniał od innych warszawskich scen? To będzie kameralny teatr na 50-60 widzów, połączony z kawiarnią. Nie chcemy nikogo szokować. Chcemy wystawiać współczesne polskie sztuki, ale nie tylko takie. Każdy, kto ma ciekawy projekt, będzie mógł go pokazać. Pragnę zapraszać też do współpracy znanych aktorów z innych teatrów. Myślę, że do wakacji uda nam się przeprowadzić remont lokalu i będziemy mogli zacząć grać. Życzymy powodzenia! Rozmawiała Joanna Kiwilszo
|