Artyści z prawego brzegu

Elżbieta Zadora-Zuzelska

Malarstwo jest dla niej fascynującą przygodą. Swobodnie posługując się wyobraźnią, maluje to, co pragnie pokazać z własnych doświadczeń i wrażeń. Nie interesuje jej malarstwo realistyczne. Nie poddaje się namowom ani zamówieniom. Inspiruje ją miasto i jego mieszkańcy, a zwłaszcza Warszawa. Dużo miejsca w jej twórczości zajmuje Praga i powracający wciąż temat ulicy Barkocińskiej.

Elżbieta Zadora-Zuzelska, malarka, urodziła się w 1957 r. w Warszawie. Absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dyplom w pracowni malarstwa uzyskała w 1986 roku. W 1980 roku współpracowała z amerykańską grupą teatralną The Living Theatre, tworząc spektakle plenerowe. W 1993 roku pracowała przy organizowaniu pierwszej wystawy i aukcji dzieł sztuki "Artyści świata pacjentom Tworek" w warszawskiej Zachęcie.

Jest jednym z założycieli Stowarzyszenia Pastelistów Polskich. Uczestniczyła w kilkudziesięciu wystawach zbiorowych, takich jak "Jesienny Salon Sztuki" w Ostrowcu Świętokrzyskim, "Biennale Pasteli" w Nowym Sączu, "Biennale Małych Form Malarskich" w Toruniu czy Warszawski Festiwal Sztuk Pięknych. Ma na swoim koncie kilka wystaw indywidualnych, m.in. w 1989 r. "Pastele" w Szczytnie, w 1993 - w Galerii Arsus w Warszawie, w 2002 r. w Galerii Sztuki w Pracach Dużych k. Warszawy, w 2005 r. w Millenium Plaza w Warszawie, w 2006 r. w Farbiarni na Pięknej w Warszawie.

W 1994 r. otrzymała wyróżnienie na Ogólnopolskiej Wystawie "Biennale Pasteli" w Nowym Sączu, a w 2008 r. - nagrodę ZPAP w konkursie "Obraz Sezonu" w Warszawie. Mieszka i pracuje na obrzeżach Białołęki, na osiedlu Michałów-Grabina.

Jest Pani członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków, laureatką licznych nagród i konkursów. Jaka była Pani droga do malarstwa? Czy miała Pani w tej dziedzinie jakieś tradycje rodzinne?

W rodzinie nie było malarzy ani żadnych przedstawicieli sztuk pięknych. W dzieciństwie, co prawda, lubiłam rysować, ale nie miałam zamiaru kształcić się w tym kierunku. Chciałam studiować romanistykę, na szczęście się nie dostałam. O wyborze obecnej drogi zadecydowało pewne zdarzenie. Po maturze podjęłam pracę w biurze. Któregoś dnia zostałam po godzinach i zaczęłam szkicować widok za oknem. Kiedy ocknęłam się wieczorem, miałam przed sobą stos zarysowanych kartek. Tego dnia uzewnętrzniły się moje ukryte pragnienia rysowania i malowania. Tak się czasem dzieje, że pewne predyspozycje tkwią w człowieku i w pewnym momencie eksplodują. Zaczęłam uczęszczać do ogniska plastycznego przy Nowolipkach, ale właściwie nie myślałam o studiach, gdyż nie sądziłam, że się dostanę. Wreszcie postanowiłam pojechać do Torunia, gdzie pomyślnie zdałam egzaminy i przeszłam całe studia. Maluję do dziś.

Czy zawsze ta droga twórcza tak pomyślnie się rozwija? Czy każdy, kto czuje, że ma predyspozycje i chce malować, ma szansę rozwijać swój talent i stać się dobrym malarzem?

Często zdarza się, że ktoś bardzo chce malować, a to mu zupełnie nie wychodzi. Ludzie mają niejednokrotnie taki opór, pewną barierę psychiczną przed swobodnym malowaniem. Wtedy trzeba spowodować, żeby psychika im się rozluźniła, żeby spojrzeli we własne wnętrze, otwierając się jednocześnie na zewnątrz. Kiedy ma się otwartą, wolną od barier psychikę, można bardzo dużo stworzyć, można namalować wszystko. Zaczyna się wtedy proces twórczy. Nie wszystkie obrazy są od razu dobre. Niektóre są nawet kiepskie. Ale te kiepskie obrazy są po to, aby w pewnym momencie powstał obraz naprawdę dobry, który będzie wielkim krokiem naprzód. Musi być ileś takich prób, poszukiwań, aż zrobi się ten milowy krok. Są ludzie, którzy malują ciągle to samo. Dochodzą w swoich pracach do perfekcji, ich obrazy są niemal doskonałe, ale oni nie rozwijają się twórczo. Proces twórczy to ciągłe poszukiwanie.

Co Panią najbardziej pociąga w malarstwie?

Najbardziej interesuje mnie właśnie proces twórczy, w czasie którego artysta się rozwija. Obserwacja drogi twórczej jest szalenie fascynująca. My nigdy nie wiemy, dokąd nas ta droga zaprowadzi. To jest jakby odkrywanie nowego świata, nowych możliwości. Dlatego właśnie nie maluję na zamówienie. Nie mogę sobie na to pozwolić, ponieważ to zniszczyłoby mój, raz ukształtowany, wolny od barier umysł.

Umysł musi być otwarty na twórczość, na poszukiwania. Trzeba czuć swobodę posługiwania się wyobraźnią i trzeba mieć odwagę rzucenia się w nieznaną przestrzeń. Jeżeli ktoś ma obawy przed nieznaną przestrzenią, nie stworzy wielkich rzeczy.

Te refleksje sprawdzają się też w innych dziedzinach sztuki - w muzyce, pisaniu, robieniu filmów. Wszędzie obowiązują te same zasady. To sprawa umysłu, czy jest nastawiony twórczo, czy odtwórczo.

Dopóki człowiek może swobodnie myśleć, malować, szukać własnej drogi rozwoju, dopóty żyje. Dla mnie to jest fascynująca przygoda. Bardzo się z tego cieszę, że coś takiego mi się przytrafiło.

Mówi Pani o swobodzie twórcy. Wiąże się to z wolnością w wyborze tematów. Co Pani najchętniej maluje, co jest dla Pani inspiracją?

Maluję najczęściej miasto. Najbardziej inspiruje mnie Warszawa. Patrzę z perspektywy półwiecza na to miasto i stwierdzam, że jest ono szalenie ciekawe. I to nie w kategoriach brzydkie czy ładne, ale ze względu na niesamowitą historię, liczne zmiany, jakie tu zachodzą. Nawet w trakcie mojego życia, tak wiele się w Warszawie zmieniło! Wystarczy wysiąść na stacji metra Centrum - ile tam się dzieje, ktoś coś przedstawia, ktoś śpiewa, przejeżdża masa krytyczna. Lubię obserwować miasto stojąc z boku. Nie biorę udziału w tych wydarzeniach, ale obserwuję i koduję w głowie obrazy. Później w pracowni przenoszę te obrazy na papier czy płótno.

Interesuje mnie cała Warszawa, ale u źródeł moich inspiracji zawsze leżała Praga. Podświadomie ciągle maluję kontynuację ulicy Barkocińskiej. Tam zamieszkali w latach 50. moi rodzice, tam spędziłam pierwsze lata życia. Ulica Barkocińska odcisnęła w moim umyśle taki ślad, że ciągle powraca. Namalowałam cały cykl obrazów poświęconych tej ulicy. Jednym z nich jest obraz pt. "Gołębnik". Zawarte na nim są wszystkie najważniejsze przeżycia z dzieciństwa. Jest tam kamienica, w której mieszkaliśmy, z narożnym sklepikiem spożywczym. W oknach stoją ludzie, bo wielu ludzi tak spędzało czas - wyglądając przez okno. Wydawało mi się, że oni w ogóle nie wychodzili z domu. Jest samobójca wyskakujący z okna. Sportretowałam też siebie, jako dziewczynkę podrzucającą piłkę. Inna postać, z rękami uniesionymi do góry, to koleżanka, mała Węgierka, która przed przyjazdem do Polski mieszkała na terenie ZSRR. W tamtejszej szkole nie wolno było mówić po węgiersku. Kto złamał ten zakaz, dostawał karę - musiał stać przez całą lekcję z podniesionymi rękami. Obraz nosi tytuł "Gołębnik", ponieważ na Targówku mieszkało wielu hodowców gołębi. Ale żółte ptaki, widoczne w centralnej części obrazu to kanarki. W naszym domu mieszkało małżeństwo, starsi ludzie, którzy mieli niezliczoną ilość kanarków. Pewnego razu, podczas nieobecności właścicieli, miejscowe łobuzy, prawdopodobnie dla żartu, pootwierali klatki i kanarki wyfrunęły na zewnątrz. Namalowałam duchy dziadków, usiłujących złapać swoich podopiecznych. Te wszystkie zdarzenia zapisały się w mojej dziecięcej psychice. W pewnym momencie to wszystko musiało wyjść. Nastąpiło takie przekopiowanie z pamięci, z nałożeniem się kilku sytuacji. Po prostu musiałam to wszystko namalować. Po kilku latach przeprowadziliśmy się na Ochotę. Tam był zupełnie inny świat, jakby z innej planety. Nowo wybudowane bloki, zieleń. Ten kontrast uzewnętrznił się na dwóch obrazach: ciemnym, zatytułowanym "Madeleine", przedstawiającym jeszcze stary świat Targówka i jasnym, któremu nadałam tytuł "Gra w klasy".

Malując miasto maluję ludzi. Interesuje mnie człowiek. W końcu miasto nie powstałoby bez człowieka. Ulica bez człowieka nic by nie znaczyła. Przedstawiam postacie ludzkie: z Pragi, z Powstania Warszawskiego, wychodzące z kanałów. Głosy, obrazy, historie się zmiksowały. To jest moja ulica warszawska, pełna kontrastów. Przy przedstawianiu ludzi interesują mnie kontrasty. Może dlatego, że człowiek nosi w sobie dwa oblicza.

Maluje Pani również pejzaże?

Pejzaże maluję rzadko, właściwie tylko na wyjazdach, podczas plenerów malarskich. Jednak nie są to typowe pejzaże. Ja je nazywam pejzażami epizodycznymi. Maluję dużo obrazków formatu A4, a potem łączę je w większą całość. Powstaje rodzaj kolażu, gdzie każdy prostokąt malowany jest oddzielnie, aczkolwiek jest to ten sam pejzaż. Ten sam, ale nie taki sam. Kiedy patrzę na pejzaż, nie widzę go w sposób konkretny, tu drzewa, tam niebo, jakaś woda. Ten widok cały czas się zmienia, w zależności od oświetlenia, wiatru, pory dnia. Patrząc malarskim okiem widzę te zmiany, nie mogę więc namalować jednego pejzażu i koniec. On musi się składać z wielu fragmentów.

Na studiach uczono nas, że są ustalone zasady, np. co jest ciemniejsze: niebo czy woda. A to nie jest tak; w naszym umyśle wszystko się kręci, zmienia. Szkoła uczy pewnych reguł. Jednak w pejzażu nie ma zasad i reguł. W danym momencie widzi się pewne zjawiska, trzeba je szybko namalować, bo za dwie minuty wszystko będzie wyglądało inaczej. Na przykład, w czasie zachodu słońca nad morzem, w naturze dzieją się niesamowite rzeczy - w ciągu minuty jest kilka obrazów.

Żeby uchwycić zmiany zachodzące w krajobrazie maluje Pani szybko. Jakie techniki Pani stosuje? Jest Pani jedną z założycieli Stowarzyszenia Pastelistów Polskich, a więc używa Pani pasteli?

Każdy malarz ma predyspozycje do pewnej techniki. Ja zawsze lubiłam pastele olejne i przez wiele lat malowałam pastelami. Stowarzyszenie, które zakładaliśmy w Nowym Sączu, nadal funkcjonuje, ja jednak nie jestem już z nim związana, ponieważ odkryłam zupełnie nową technikę - farby olejne w sztyfcie. Nie trzeba ich wyciskać najpierw na paletę, rozprowadza się je bezpośrednio na płótnie czy na papierze. W ogóle nie używam pędzla ani żadnych dodatkowych rekwizytów, które potrzebne są w malarstwie olejnym, jak terpentyna czy substancje rozcieńczające.

Te farby są bardzo gęste, cudownie prowadzi się je po papierze i po płótnie. To jest technika stworzona dla mnie. Czekałam na nią od zawsze. To są farby stworzone dla mojego temperamentu.

Bo mnie zawsze interesował, co zresztą widać na moich obrazach, taki pierwotny gest człowieka, który bierze patyk i rysuje na piasku lub na skałach. Fascynujące są rysunki naskalne w grotach, ale takie pierwotne odruchy malowania widać chociażby na naszych ulicach. To jest odruch, konieczność pociągnięcia kreski na czymkolwiek, na murze, na asfalcie, na papierze czy na płótnie.

Farby olejne w sztyfcie dają zupełnie inne niż do tej pory możliwości. Takich jednolitych linii nie namalowałabym pędzlem. Cudownie się je miesza, ale już bezpośrednio na płótnie. Olej lniany też jest w sztyfcie. Jeszcze trzy lata temu byłam jedyną osobą w Warszawie, która malowała tymi farbami. Sprowadzano je specjalnie dla mnie. Nie każdy wiedział, do czego służą. Niektórzy myśleli, że do szkiców. Ja nie robię szkiców. Lubię uchwycić pierwszą myśl. Zanim się zastanowię, mam już wszystko namalowane. Właśnie to pierwsze, ulotne wrażenie mogę złapać tymi farbami. Dlatego tak mi odpowiada ta technika i nie poszukuję innych.

Współpracowała Pani z amerykańską grupą teatralną The Living Theatre. Na czym ta współpraca polegała?

Wspominam to jako wspaniałą przygodę mojego życia. To było jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Chodziłam wtedy do klubu PW "Stodoła". Niedaleko tego klubu spotkałam grupę ludzi, którzy przedstawiali spektakl uliczny. To był teatr otwarty - każdy mógł do nich dołączyć. Od razu się przyłączyłam. Bardzo odpowiadały mi idee, które im przyświecały. Chodziło o to, aby będąc w jednej grupie, każdy był sobą, dawał coś od siebie.

Kiedyś w pasażu śródmiejskim przedstawialiśmy spektakl. Jeden recytował, drugi śpiewał. Ja miałam kartony i farby. Malowałam cytat z Goethego. Sens tekstu z grubsza był taki, że człowiek w życiu nie powinien być, lecz stawać się, czyli iść drogą twórczą i rozwijać się cały czas. Ludzie gromadzili się wokół mnie. Nagle zawiał wiatr i porwał porozkładane kartony, które zaczęły wirować wśród ludzi. Wyszła świetna instalacja, jak na zamówienie, propagująca swobodę wypowiedzi artystycznej.

Ideom tej amerykańskiej grupy teatralnej jestem wierna do dziś.

Dziękuję za rozmowę



Rozmawiała Joanna Kiwilszo

14729