Rada wielu

Deszcz w Druskiennikach

Druskienniki to magiczne słowo mojego dzieciństwa. Nie sądzę, by moja babcia Honorata lubiła mówić o przeszłości. O moim dziadku, który był bohaterem wojny polsko - rosyjskiej i Polskiego Państwa Podziemnego. O swoim starszym synu, Bohdanie, którego straciła, ale nigdy nie dowiedziała się, gdzie ani kiedy zginął. Dlaczego więc to słowo, wymawiane tak śpiewnie jak żaden współczesny Polak nie potrafi, utkwiło mi w pamięci?

Kiedy moja babcia pożegnała się z tym światem, byłem jeszcze dzieckiem. Nie mogłem wiele zapamiętać, zrozumieć sensu jej słów. Pozostało ogólne wrażenie. Wróciło do mnie, gdy już jako student oglądałem sztukę z Niną Andrycz. Ona też mówiła bardzo dźwięcznie, nasz polski brzmi przy tym niemal jak niemiecki. Też odróżniała nieme i dźwięczne "h". Bardzo długo pragnąłem skonfrontować magiczny dźwięk "Druskienniki" z rzeczywistością. W końcu nadarzyła się okazja. W drodze powrotnej z Tallina, postanowiliśmy przenocować w przedwojennym polskim kurorcie. Druskienniki powitały nas deszczem. Tłum Polaków spędzał tam długi weekend moknąc na smutnych uliczkach. Miejsce noclegowe znaleźliśmy tylko w zdewastowanym sowieckim sanatorium - molochu. Łazienka mogła co wrażliwszych przyprawić o rozstrój nerwowym. Brud taki, że spaliśmy w śpiworach.

Kiedy mój dziadek ppłk Józef Maciejowski bronił ówczesnych granic jako oficer KOP, babcia otworzyła w Druskiennikach pensjonat. Ruszył w 1938 r. Z pożółkłym folderem promocyjnym w ręce, zapytałem spotkaną na ulicy Polkę, czy kojarzy taki budynek. Samo spotkanie jednej z 14 osób narodowości polskiej mieszkających obecnie w Druskiennikach było cudem. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, kiedy starsza już pani pokazała nam stojącą jeszcze drewnianą willę. - To jest pensjonat Oaza, pamiętam bardzo dobrze - powiedziała. Pensjonat, w którym odpoczywał sam marszałek Śmigły - Rydz i wielu wojskowych oraz artystów, dziś służy za mieszkanie rodzinie kotów. Przez wiele lat wypoczywali w nim pracownicy jakiegoś sowieckiego zakładu przemysłowego. Dziś lokalne władze czekają, aż się sam zawali. Zabite deskami drzwi, chwasty, wybite szyby. Smutny widok miejsca, które niegdyś tętniło życiem.

Słowo "Druskienniki" brzmiało mi w uszach, kiedy 17 września 2006 r. ogłaszaliśmy powołanie w Warszawie Instytutu Kresowego. Samorządowej placówki kultury, która w stolicy Polski miała popularyzować kresowe dziedzictwo. Która miała zintegrować kilkadziesiąt tysięcy mieszkających w stolicy kresowian z młodzieżą, która niewiele wie o Kresach. Która miała jako pierwsza instytucja w Polsce ocalić topniejące w rękach prywatnych zbiory pamiątek i prowadzić prace naukowe.

Philip Marsden przypomina w swojej książce "Dom na Kresach" wydarzenie, którego opis wywarł na angielskim pisarzu wielkie wrażenie. Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie uroczyste odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza. Naszego narodowego wieszcza, urodzonego w Nowogródku. Wielotysięczny tłum zaniepokoił rosyjskiego gubernatora. Skwer został otoczony wojskiem. Henryk Sienkiewicz stoi trzymając w ręku kartkę z przygotowanym przemówieniem. Przemówieniem, którego nie wolno mu wygłosić. Nagle ktoś w tłumie zaczyna płakać. Potem następna osoba, i następna… Po chwili szlocha już cały tłum.

Niestety, Hanna Gronkiewicz - Waltz nie jest rosyjskim gubernatorem, tylko demokratycznie wybranym prezydentem stolicy. Na jej wniosek, Rada Warszawy zlikwiduje Instytut Kresowy. Pierwszą i prawdopodobnie ostatnią taką placówkę w Polsce. Redaktor Seweryn Blumsztajn z "Gazety Wyborczej" gratuluje jej odwagi. Ja myślę o deszczowych Druskiennikach.

Maciej Maciejowski
Radny Rady Warszawy
www.maciejowski.pl

5649