Coś dla ducha (4)

Siostry Serafitki


      Gdzie jest koniec świata z piosenki Urszuli? Niektórzy przekornie twierdzą, iż w Choszczówce. Tutaj bowiem, na ostatnim warszawskim osiedlu, wzdłuż ulicy Chlubnej, biegnie granica miasta stołecznego. Ale trzeba przyznać, że jest to bardzo urokliwy skraj: zewsząd otoczony wspaniałymi lasami, pośród których przysiadło kameralne osiedle domków jednorodzinnych. Centrum Choszczówki stanowi pętla linii 133 i 176 ze sklepem, kioskiem, zakładami usługowymi i usytuowanym nieopodal Gimnazjum Nr 4. Ruszające stąd w drogę powrotną autobusy, objeżdżają dookoła rozległą posesję, ograniczoną ulicami Raciborską i Henrykowską. W dużym ogrodzie, oprócz warzyw i krzewów uwagę zwraca rząd identycznych kapliczek wzdłuż ogrodzenia oraz potężne drzewa, piękne zwłaszcza jesienią, między którymi stoją dwa budynki – na środku placu duży, o żółtej elewacji, w rogu mniejszy, zielony.

„Siostrzyczka” z gitarą

Przyjeżdżający do Choszczówki na spacery, grzybobranie czy dyskoteki w barze przy ścieżce zdrowia, często głośno zastanawiają się, do kogo należą owe budynki. Słysząc to, miejscowi śpieszą z uprzejmym wyjaśnieniem, iż tutaj mieszkają “siostrzyczki”. To zdrobnienie, nawiązujące notabene do powszechnego dawniej – jak podaje “Podręczna Encyklopedia Kościelna” z 1914 r. - określenia sióstr serafitek, jako “siostrzyczek ubogich”, nie jest bynajmniej ironiczne, ale wyraża szczególną, wręcz niespotykaną więź między rdzennymi mieszkańcami a zawsze uśmiechniętymi i służącymi pomocą zakonnicami w brązowych habitach. Ludzie pamiętają dobro, jakie otrzymali na przestrzeni ostatniego półwiecza, a którego nie da się podsumować liczbami czy statystykami... Bo jak przeliczyć wszystkie obiady wydane osobom samotnym i ubogim, słowa pociechy i pomoc medyczną dla chorych i starszych, rozdawane najbardziej potrzebującym paczki świąteczne, rodzinne spotkania, długie rozmowy, wytrwałe wyprowadzanie z nałogów, zwłaszcza alkoholizmu, doprowadzenie do uporządkowania sakramentalnego i prawnego związków małżeńskich nawet o ponad 40-letnim stażu...? Niemal każda rodzina z Choszczówki doświadczyła ogromnej życzliwości i bezinteresowności ss. serafitek, chociażby w czasach młodzieńczych, podczas katechezy, prowadzonej nieprzerwanie od 1974 r., najpierw w domu zakonnym i przy kościele Narodzenia NMP, a od 1990 r. w szkołach w Choszczówce, na Białołęce i w nieistniejącym już przedszkolu w Płudach. Dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie wspominają znakomite lekcje religii z s. Noelą – Barbarą Majką, ich dzieci z kolei są pod wrażeniem, pracującej tu przez ostatnie 8 lat, s. Andrei – Ewy Twardowskiej, która porwała najmłodszych świetną grą na gitarze i pięknym śpiewem, a swoją pasję i umiejętności przekazała wielu osobom.

ojciec Honorat i matka Małgorzata a internet

Tymczasem siostry dziwią się, gdy uporczywie pytam o szczegóły akcji dobroczynnych i przytaczam zasłyszane od okolicznych mieszkańców słowa uznania. “Nic wielkiego nie robimy, realizujemy tylko nasz charyzmat” – odpowiadają z zażenowaniem. Istotnie, znany nam z poprzednich felietonów o. Koźmiński, zakładając w 1881 r. zza kratek zakroczymskiego konfesjonału serafitki, przeznaczył je przede wszystkim do pracy wśród najbardziej ubogich, niedołężnych, opuszczonych, cierpiących fizycznie i duchowo, niepełnosprawnych, a także dla apostolstwa wśród najmłodszych. Nazwa zgromadzenia wskazuje na jego franciszkańską duchowość i pochodzi od określenia św. Franciszka z Asyżu jako “serafickiego świętego”, gdyż w 1224 r. ukazał mu się Chrystus na krzyżu w postaci serafina i naznaczył stygmatami. Swoim zwyczajem bł. Honorat w realizacji dzieła posłużył się jedną z penitentek, świątobliwą Łucją Szewczyk, która przybyła do niego ok. 1880 r. w celu odbycia gruntownych rekolekcji. Przyszła s. Małgorzata – matka i pierwsza przełożona serafitek - od wczesnej młodości (ur. 1828 r.) odczuwała powołanie do życia zakonnego, jednak na rodzinnej ziemi wołyńskiej z racji represji zaborców nie było to możliwe. Łucja odbyła więc dalekie pielgrzymki do Ziemi Świętej i Loretto, gdzie złożyła przyrzeczenie poświęcenia życia w służbie najuboższym. Oczywiście początkowo serafitki – podobnie jak pozostałe “honorackie” rodziny zakonne – działały w ukryciu: wynajmowały prywatne mieszkania najpierw w Zakroczymiu, później również w Warszawie, Częstochowie, Nieszawie i przyjmowały do siebie chore, biedne staruszki. Sytuacja zmieniła się, kiedy w 1891 r. powstał dom w Hałcnowie k. Bielska Białej, obecnie dzielnicy miasta. Jako że w zaborze austriackim panowała znacznie większa swoboda religijna, siostry przyjęły z rąk biskupa krakowskiego kard. Albina Dunajewskiego czarne welony i brązowe habity, przepasane białym sznurem z trzema charakterystycznymi węzłami, symbolizującymi śluby zakonne: ubóstwa, posłuszeństwa i czystości. A ponieważ w miejscowym kościele parafialnym od XVIII w. czczona jest łaskami słynąca figura NMP Bolesnej, jej kult wpłynął znacząco na duchowość serafitek, tak, że niebawem zostały oficjalnie nazwane Córkami Matki Bożej Bolesnej. Ostateczne zatwierdzenie zgromadzenia przez władze kościelne nastąpiło w 1953 r., dwa lata po przeniesieniu ciała założycielki, zmarłej w 1905 r., z cmentarza w Nieszawie do oświęcimskiego kościoła serafitek. Dodajmy, że s. Szewczyk, od 1993 r. kandydatka na ołtarze, przez ponad 20 lat kierowania zakonem, odznaczała się wielką dobrocią, delikatnością, pogodą ducha, sprawiedliwością i darem mądrego rozstrzygania spornych spraw.
      Obecnie na świecie pracuje 739 jej duchowych córek (z tego 688 Polek), skupionych w 73 domach trzech polskich prowincji (Oświęcim, Poznań i Przemyśl) i 11 placówkach zagranicznych we Francji, Szwecji, Włoszech, USA oraz na misjach na Białorusi, Ukrainie i w Algierii. Dom generalny znajduje się w Krakowie, a zgromadzenie idzie raźno z duchem czasu, czego wyrazem jest na przykład własna strona internetowa: serafic.free.fr
      W Polsce siostry prowadzą m.in. zakłady opiekuńczo-wychowawcze, kuchnię dla ubogich, dom dla starszych pań, ośrodek dla chłopców upośledzonych umysłowo, świetlice środowiskowe, przedszkola i ochronki, ponadto pracują w urzędach kościelnych i parafiach, katechizują oraz opiekują się obłożnie chorymi.
      Ponieważ w naszej wędrówce po białołęckich klasztorach nie spotkamy już o. Koźmińskiego, warto uzupełnić jego biografię. Wiemy, że przez 28 lat, przebywając na przymusowym odosobnieniu w zakroczymskim klasztorze, zakładał potajemnie kolejne bezhabitowe zgromadzenia zakonne, przez cały czas również w warunkach pełnej konspiracji prowadził nieustanną formację swoich duchowych synów i córek, sporządzał dla nich reguły i konstytucje oraz starał się o aprobatę władz kościelnych dla swego dzieła. Jako komisarz generalny kapucynów, dbał o morale własnego zakonu, podtrzymując współbraci na duchu i zachęcając do gorliwości. Mało kto wie o działalności pisarskiej bł. Honorata, tymczasem jego spuścizna to ponad 100 dzieł religijnych, mających znakomite recenzje i duże walory literackie. Ponieważ do znanego kapucyna przybywało coraz więcej pielgrzymów, władze carskie postanowiły zlikwidować klasztor w Zakroczymiu i aby utrudnić kontakty z wiernymi w 1892 r. przenieśli wspólnotę do Nowego Miasta nad Pilicą, gdzie świątobliwy zakonnik zmarł w 1916 r. Na dzieło o. Honorata przez wiele lat cień rzucała sprawa mariatywizmu, niesłusznie bowiem przypisywano mu udział w powstaniu sekty. Ruch kapłanów mariańskich miał być stowarzyszeniem księży diecezjalnych, którzy w obliczu kasaty wszystkich zakonów, w swoim życiu będą pielęgnowali ducha zakonnego. Pomysł dzieła pochodził od episkopatu polskiego, a jego wykonawcą miał być o. Koźmiński. Jednocześnie jedna z penitentek bł. Honorata, Felicja Kozłowska zaczęła wbrew spowiednikowi głosić prywatne objawienia, jakoby miała być wyznaczoną przez Boga reformatorką duchowieństwa polskiego. Wśród zwolenników „mateczki” znalazło się niestety wielu księży mariańskich, co było przyczyną utożsamiania sekty z dziełem honorackim. W tej sytuacji o. Koźmińskiemu odebrano nawet kierownictwo jego zgromadzeń. On jednak znosił wszystko ze spokojem i pokorą, wiedząc, iż w działalności apostolskiej trzeba liczyć się z trudnościami i niezrozumieniem. Tego uczył również swoje duchowe córki.

Dar księdza infułata

      A przeciwności czekały też na serafitki w Choszczówce. Niezabudowaną posesję przy ul. Raciborskiej 15, zgromadzenie otrzymało w latach pięćdziesiątych od inż. Tadeusza Głodowskiego, który w ten sposób realizował wolę swego brata i faktycznego właściciela terenu – ks. infułata Romana Głodowskiego (1891-1978) z Przemyśla. Najstarsi mieszkańcy Choszczówki pamiętają tego kapłana jeszcze z czasów przedwojennych, kiedy przyjeżdżał tutaj na letni wypoczynek. Na działce stał wtedy dom, zniszczony podczas działań wojennych. Otoczenie sprzyjało pracy naukowej – ks. Głodowski był bowiem znanym i cenionym biblistą, absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego i rzymskiego Instytutu Biblijnego, profesorem Instytutu Biblijnego i Seminarium Duchownego w Przemyślu. Na szeroki zakres jego zainteresowań wskazują chociażby wykłady, które prowadził: teologia pastoralna, Stary Testament, historia Kościoła, język hebrajski i grecki. Niestety, pozostawił po sobie niewielką spuściznę naukową, obejmującą zaledwie kilkadziesiąt artykułów, ponieważ “obarczano go wieloma funkcjami kościelnymi i kurialnymi” – jak napisał ks. Tadeusz Śliwa w “Słowniku polskich teologów katolickich 1918-1981”. Istotnie, ks. Głodowski to człowiek-instytucja: w różnych okresach swego życia był rektorem Małego Seminarium, sędzią prosynodalnym, egzaminatorem diecezjalnym, sędzią i egzaminatorem synodalnym, kanclerzem kurii, wikariuszem generalnym, kanonikiem i dziekanem katedralnej kapituły przemyskiej, penitencjarzem katedry, prezesem przemyskiej Caritas, katechetą w gimnazjum i szkole średniej. Natomiast nieoceniony wkład miał ks. infułat w przygotowanie i opracowanie wielu haseł wiekopomnej “Encyklopedii biblijnej”, wydanej w Poznaniu w 1959 r. pod redakcją Eugeniusza Dąbrowskiego. Jeszcze przed przejściem ks. Głodowskiego na emeryturę w 1967 r., opiekowały się nim i pomagały w prowadzeniu domu ss. serafitki z przemyskiego klasztoru. W dowód wdzięczności otrzymały od niego plac na podwarszawskiej Choszczówce pod budowę domu zakonnego, z niezobowiązującym życzeniem, aby w tym miejscu powstała w przyszłości świątynia.
      Jednak dar przemyskiego infułata nie był mile widziane przez ówczesne władze państwowe, które nie chciały słyszeć o powstaniu klasztoru. Dlatego prawnymi właścicielkami posesji zostały s. Jolanta – Zofia Lewandowska (przełożona) i s. Asycja – Stanisława Górecka, delegowane przez zgromadzenie do prowadzenia spraw budowlanych. Zakonnice objęły placówkę w 1962 r., ale nocowały w klasztorze przy ul. Marszałkowskiej, w ciągu dnia natomiast starały się o materiały budowlane i nadzorowały prace. Jako że oficjalnie miał tutaj powstać dom prywatny, siostry nie mogły pokazywać się tutaj w habitach – jak za czasów założyciela zmuszone zostały do ukrycia swego stanu pod świeckim ubiorem.
      Cały okres budowy to historia nieustannych problemów, nieprzyjemności i trudności. Mieszkańcy Choszczówki pozostawali nieufni wobec nieznajomych kobiet – zakonnic - nie-zakonnic, nie udało się znaleźć mieszkania dla sióstr na miejscu, co więcej często nocą z posesji przy Raciborskiej znikały z trudem nagromadzone materiały budowlane. A wiadomo przecież, ile wysiłku i sprytu trzeba było włożyć w tamtych czasach, aby załatwić zwykłą cegłę czy pustaki. Dopiero po pewnym czasie opory i bariery nieufności znikały. Mieszkańcy, doświadczając serdeczności sióstr, zmieniali swoje nastawienie do nich. W 1964 r. niewielki dom był już gotowy: na piętrze znajdowały się maleńkie cele sióstr, na dole duży salon stanowił jednocześnie refektarz, pokój gościnny, salę katechetyczną i półpubliczną kaplicę, erygowaną – jak podaje kronika parafii w Płudach – w 1975 r. przez kard. Wyszyńskiego. Zamieszkały tutaj 3 siostry, podejmując jednocześnie pracę w kościele św. Jadwigi na Żeraniu. W 1973 r. wspólnota powiększyła się o kolejne zakonnice – s. Bonawitę (która objęła katechizację na Bielanach) i s. Radosławę. Z codziennej mszy siostry korzystały początkowo w parafii na Żeraniu, później w kościele Narodzenia NMP, gdzie od 1974 r. również prowadzą katechizację. W latach 80. Zarząd Zgromadzenia SS. Serafitek zadecydował, aby na posesji w Choszczówce – z racji sympatycznego, cichego otoczenia – powstał dom ss. emerytek. W 1988 roku zaczęto gromadzić potrzebne materiały, a już w 1993 r. w nowym, rozległym budynku zamieszkały pierwsze ss. seniorki oraz kapelan domu – ks. prof. Józef Wroceński ze zgromadzenia sercanów – prodziekan wydziału prawa kanonicznego UKSW. Na ścianie frontowej budynku umieszczono herb zgromadzenia – Matkę Bożą, trzymającą na rękach ciało Jezusa.

Akademik i jabłka

      Obecnie serafitki z Choszczówki nie prowadzą już tak szeroko zakrojonej działalności charytatywnej jak dawniej. Wynika to z charakteru domu, w którym mieszkają przede wszystkim starsze siostry, same niejednokrotnie wymagające troski i opieki medycznej: 21-osobową wspólnotę tworzy 16 ss. emerytek, 2 opiekunki, 1 kucharka i 2 katechetki. Tym niemniej żadna prośba, skierowana do zakonnic, nie pozostanie bez życzliwej odpowiedzi, nikt potrzebujący nie odejdzie głodny, nagi, bez nadziei i konkretnego wsparcia. Siostry na miarę sił i możliwości nie zaniedbują kontaktów z mieszkańcami, odwiedzają ich, interesują się życiem duchowym, uczestniczą w ważnych wydarzeniach życiowych, podejmują też nowe wyzwania, wynikające z konkretnych potrzeb. Oto na przykład ponad rok temu udało się wyremontować dawny klasztor (zielony budynek) i uruchomić tam akademik dla niezamożnych studentek Uniwersytetu Kard. Wyszyńskiego. Jednak siostry wolą raczej mówić o życzliwości i serdeczności mieszkańców, z jaką spotykają się niemal na co dzień i która w wielu przypadkach przekazywana jest następnemu pokoleniu. A ma ona taki zwyczajny, ludzki, rodzinny wymiar: ktoś przyniesie ciasto, inny podzieli się swoim zbiorem jabłek, wytłumaczy, jak najłatwiej dojechać w dane miejsce, gdzie zaparkować, pomoże w remoncie, usunięciu awarii, zaopatrzeniu, doradzi, poinstruuje...
      Ale nie brakuje też przykrości. Kilka lat temu dużym wysiłkiem finansowym całego zgromadzenia na potrzeby domu w Choszczówce został zakupiony samochód osobowy, aby można było szybko i sprawnie dowozić starsze siostry do lekarza, na rehabilitację czy zabiegi. Warto zauważyć w tym miejscu, że warunki ekonomiczno-bytowe tutejszych serafitek nie są najlepsze: zakonnice nie prowadzą przecież żadnej dochodowej działalności gospodarczej. I chociaż niemal wszystkie przez długie lata ciężko pracowały w rozmaitych placówkach oświatowych, medycznych, opiekuńczych, w epoce PRL-u odmawiano im prawa do ubezpieczenia, przez co dzisiejsze świadczenia emerytalne są śmiesznie niskie. Tymczasem po kilku miesiącach użytkowania, auto skradziono, a najbardziej zastanawia fakt, iż wyprowadzono go nocą z zamkniętego garażu, znajdującego się zresztą w budynku klasztornym! Dodajmy, że posesja jest ogrodzona, na noc zamyka się bramy... W sprawę musiała być więc zaangażowana osoba, która dobrze znała zwyczaje sióstr, rozkład domu i w ciągu dnia ukryła się w piwnicy. Co więcej, wrak samochodu - bez silnika i wyposażenia - znaleziono później w okolicznych lasach.

Serafitka numer 1

      Siostry jednak wybaczają. Wynika to z pewnością z ludzkiego, iście miłosiernego podejścia do codzienności, czego najwymowniejszym przykładem jest życie s. Sancji Janiny Szymkowiak (1910-1942) – od sierpnia br. najbardziej znanej serafitki na świecie. Wydaje się, iż zrozumienie jej świętości jest albo bardzo łatwe, albo wręcz niemożliwe. Wszystko zależy od tego, czy za punkt widzenia przyjmujemy pryzmat doczesności, czy też perspektywę nadprzyrodzoną. Po ludzku – s. Szymkowiak nie dokonała żadnych wielkich czynów, nie inicjowała akcji miłosierdzia, nie ufundowała klasztoru, nie założyła wspólnoty zakonnej, nie pracowała na misjach, nie umarła męczeńsko... Była jedynie wzorową studentką i posłuszną zakonnicą - ot, tyle. Paradoks, przeoczenie? Tymczasem w niedawno napisanej pieśni Mariana Machury chór śpiewa: “Serce siostry Sancji/jasne i przejrzyste/jest jednym z promieni/Twego Serca Chryste”. A więc - aż tyle! Jej beatyfikacja, dokonana 18 sierpnia przez papieża Jana Pawła II na krakowskich Błoniach (dodajmy: w dość krótkim czasie od chwili rozpoczęcia procesu w 1968 r.), ukazuje, że “świętość nie liczy się na lata, ani też nie zależy ona od zawodu czy stanu” – jak mawiała błogosławiona.
      Janina Szymkowiak urodziła się w Możdżanowie w bogobojnej i prześladowanej za działalność niepodległościową rodzinie leśnika, jako najmłodsze spośród pięciorga rodzeństwa. Zdobyła gruntowne wykształcenie: ukończyła gimnazjum, przez rok uczyła się sztuki prowadzenia domu, życia towarzyskiego, malarstwa i gry na fortepianie, potem rozpoczęła studia prawnicze na Uniwersyteckie Poznańskim, ale rychło przeniosła się na wydział filologii romańskiej. We wspomnieniach przyjaciół z roku jawi się jako niezwykle pilna i sumienna studentka, rzetelnie wypełniająca obowiązki, a jednocześnie osoba wielkiej skromności, uczciwości, szalenie przystępna, pomocna, miła, towarzyska, ciesząca się zaufaniem kolegów, powierniczka sekretów. Z wielkim zaangażowaniem oddawała się też w ramach Sodalicji Mariańskiej pracy charytatywnej w najnędzniejszej dzielnicy miasta, pociągając za sobą znajomych z uczelni. Przed egzaminem magisterskim na zaproszenie sióstr oblatek, wyjechała do Francji. Pod wpływem wizyty w Lourdes, wstąpiła do klasztoru w Montlucon, jednak stanowcze protesty rodziców zmusiły ją do powrotu do kraju. Tutaj spotkała serafitki i przekonawszy bliskich o prawdziwości swego powołania, w 1936 r. wstąpiła do postulatu w Poznaniu, za motto przyjmując słowa “dla Jezusa wszystko chcę i mogę”. Niemal od pierwszych dni zadziwiała współsiostry i przełożonych bezwzględnym realizowaniem cnoty posłuszeństwa i drobiazgowym przestrzeganiem reguły zakonnej. Nigdy nie wynosiła się z racji swego wykształcenia, ale wciąż podkreślała własne wady, wszelkie dobro przypisując Bogu. W zakonie była wychowawczynią, nauczycielką, tłumaczką, rozpoczęła też kurs aptekarski, ale jednocześnie chętnie spełniała najcięższe posługi fizyczne, wyręczając inne siostry, którym zawsze służyła dobrym słowem i radą. Kiedy wybuchła wojna, Sancja nie opuściła klasztoru, chociaż wiele zakonnic udało się do domów rodzinnych. Pomimo skrajnie trudnych warunków – braku ogrzewania, żywności, szybko postępującej śmiertelnej wówczas gruźlicy gardła – systematycznie i pogodnie spełniała wszystkie obowiązki, przygotowując się do ślubów wieczystych, które złożyła dwa miesiące przed śmiercią. Potajemnie opiekowała się również jeńcami francuskimi i angielskimi, których Niemcy zmusili do pracy w klasztornym ogrodzie. To oni chyba jako pierwsi poznali się na jej świętości - nie bez przyczyny nazywali ją “Aniołem Dobroci”, a po śmierci całowali martwą rękę i mówili “Święta Sancja”. Ciało błogosławionej znajduje się obecnie w kościele św. Rocha w Poznaniu.
      “Dla nas życie Sancji jest przykładem, jak konsekwentnie, na co dzień realizować oddanie się Panu Bogu poprzez rezygnację z własnego egoizmu” – mówią zakonnice z Choszczówki, które od kilku dni cieszą się łaską posiadania w swojej kaplicy relikwii pierwszej serafickiej błogosławionej. – “Chcemy więc na jej wzór każdą chwilę ofiarować Jezusowi, efektywnie wykorzystywać czas”. Dlatego też siostry, które z racji wieku nie mają już konkretnych zadań i obowiązków apostolskich, szczególnie dużo się modlą. Można więc tę wspólnotę nazwać swego rodzaju zakonem kontemplacyjnym. Oprócz zwyczajowych praktyk – eucharystii, brewiarza, nabożeństw do patronki zgromadzenia Matki Bożej Bolesnej – serafitki długie godziny spędzają na medytacjach, rozważaniach i modlitwie błagalnej o otwarcie się wszystkich serc na Bożą Miłość. Wyciszeniu niewątpliwie sprzyja wspaniałe otoczenie przyrody - często więc właśnie w ogrodzie odmawiają różaniec lub odprawiają Drogę Krzyżową, której artystycznie wykonane i poświęcone stacje, ustawiono przy alei spacerowej, biegnącej wzdłuż ogrodzenia. “Mamy dowody na skuteczność modlitwy, która pomaga nie tylko innym, ale również nam. Oto wszystkie siostry – pomimo podeszłego wieku – poruszają się o własnych siłach i aktywnie uczestniczą w życiu naszego domu” – zauważa moja rozmówczyni, s. Winicja Irena Świerżewska - na zdjęciu pierwsza z lewej, która sama jest najlepszym przykładem prawdziwości swoich słów. Pomimo 75 lat, tryska humorem, energią i werwą. Nie dziwi się, gdy pytam o tak dziwne rzeczy jak np. jadłospis sióstr. Z uśmiechem i zrozumieniem wyjaśnia, że siostry jedzą to, co wszyscy, choć skromnie, bez wyszukanych specjałów, a ponadto 3 razy w tygodniu poszczą. Chwali miłą, skromną, pełną życzliwości atmosferę domu w Choszczówce, szczerze cieszy się też z rozmachu inicjatyw nowej przełożonej – s. Liliany Janiny Nazarko - na zdjęciu - środkowa w pierwszym planie. Z pasją opowiada o kolejach swego życia - blaskach i cieniach 39 lat katechizowania, o pracy w domu dziecka dla niepełnosprawnych umysłowo, których świeccy wychowawcy i kierownicy placówki traktowali gorzej niż zwierzęta, o odebranej serafitkom przez komunistów szkole... A ja sobie myślę: ileż miłości, zaparcia i oddania tylko

w tym jednym życiu! Zbudować świątynię

      W praktykach modlitewnych sióstr, zwłaszcza tradycyjnych nabożeństwach roku liturgicznego i mszach niedzielnych o godz. 7.30, uczestniczy spora grupa mieszkańców Choszczówki, przede wszystkim osób w podeszłym wieku. Dotarcie do kościoła parafialnego w Płudach jest dla nich zbyt uciążliwe – trzeba tam jechać dwoma autobusami z przesiadką. Działa tu również grupa modlitewna Żywego Różańca Kobiet. Tymczasem maleńka kaplica św. Józefa z przepięknymi drewnianymi rzeźbami krzyża i Matki Boskiej, usytuowana w lewym skrzydle domu, ledwo może pomieścić mieszkanki domu. Dlatego powstał projekt jej powiększenia lub nawet wybudowania małego kościółka, który służyłby coraz liczniej zamieszkiwanej Choszczówce. “Byłoby to dosłowną realizacją pragnienia ofiarodawcy terenu i duchowego patrona tego miejsca – ks. Głodowskiego” – marzy s. Winicja. – “Ale zamierzenie wymaga wielu uzgodnień z władzami zakonnymi i kościelnymi, dokładnego rozeznania potrzeb, uzyskania odpowiednich pozwoleń prawnych, a nade wszystko zgromadzenia funduszy...” Na razie przed siostrami stoi inne, bardziej przyziemne, ale równie ważne i kosztowne wyzwanie: wymiana systemu ogrzewania domu na ekologiczne i energooszczędne. “Jak Bóg da, za rok będzie gotowe” – ufa s. Winicja. Oby Pan Bóg przysłał do klasztoru w Choszczówce ludzi wielkiego serca... Bartłomiej Włodkowski

Bartłomiej Włodkowski





Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

25454