Szlakiem pana Blancharda

Przełom nowego roku obfituje w przeróżne wydarzenia. Jedni obiecują poprawę zachowania, inni chcą dołożyć starań w opanowaniu języka obcego, jeszcze inni chcą zdobyć mistrzostwo w uprawianej dziedzinie sportu itp. itd. Jak uczcić przełom stulecia? Tu już niezbędne są wielkie wyczyny. Wędrujemy zatem pieszo przez Antarktydę, płyniemy maleńkim jachtem wokół ziemskiego globu, albo wspinamy się na szczyty Himalajów, albo - nurkujemy w głąb niezmierzonych wód oceanów.

My, to znaczy Leszek, Wiesław i niżej podpisany, postanowiliśmy uświetnić przełom stulecia wyczynem oryginalnym, dotąd nie zrealizowanym. Naszym zamiarem było wykonanie przelotu w gondoli balonu wolnego po trasie, którą pokonał 212 (dwieście dwanaście) lat temu Monsieur Jean, Pierre Blanchard (1753-1809). Francuz ten dwukrotnie odwiedził Polskę. Wykonał pierwszy w naszym kraju lot załogowy (10 maja 1789 r.) w Warszawie. Posługiwał się balonem wypełnionym wodorem. Drugi wzlot nastąpił z rejonu dzisiejszej ulicy Foksal. Oto fragment relacji naszego kolegi po piórze z Pamiętnika Historyczno-Politycznego w roku 1789...

"Puścił się on dnia 10 maja w balonie z kitajki gumowanej zrobionym... z Ogrodu Foksalowego na Nowym Świecie o godzinie pierwszej w południe..." Blanchard wyruszył w tę podróż wraz z żoną Marią. Zajmowali miejsca w gondoli podwieszonej pod balonem. Lecieli wzdłuż Wisły, mniej więcej na wysokości Pragi, a wiatry, zwykle zachodnie, skręciły akurat i aeronauci pożeglowali w stronę Białołęki. Lot trwał tylko 45 minut co skrupulatnie odnotowali urzędnicy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który był świadkiem historycznego wzlotu. Lądowanie nastąpiło w lesie białołęckim. Lot przebiegał bez zakłóceń. Blanchard za swe osiągnięcia w opanowaniu żeglugi powietrznej otrzymał od króla medal specjalnie wybity na jego cześć.

Na jednej stronie medalu była podobizna aeronauty z pamiętnym napisem (po łacinie) "Nieustraszony nie lęka się losu Ikara". Początkowo zamierzaliśmy zbudować balon identyczny, jakim posługiwał się Blanchard. Ale... zabrakło sponsorów. Zamiast wodoru chcieliśmy użyć helu. A to też kosztuje. Wybraliśmy zatem - samolot. Lot według specjalnie przygotowanej mapy miał rozpocząć się z nad skarpy wiślanej nad ulicą Foksal. A potem tylko 45 minut lotu i mamy Białołękę. Wszystko, jak to zwykle bywa, zaczyna się łatwo. Ale pierwsze próby już okazały się trudne. Musieliśmy wybrać dowódce wyprawy. Ja naturalnie wysunąłem własną kandydaturę jako najstarszy z dużym doświadczeniem życiowym, Leszek również wystawił swoją kandydaturę mówiąc, że liczą się miliony kilometrów i tysiące godzin, które pokonał w powietrzu...

Wiesław, który jest człowiekiem niezwykle spokojnym powiedział tylko jedno: macie rację i macie doświadczenie życiowe i inne, ale ja, ja kochani mam prawo jazdy do tej powietrznej podróży. I pokazał nam licencję pilota zawodowego. Musieliśmy ustąpić i Wiesław obiął dowództwo. Nasz samolot, miniaturowa Wilga rodem z PZL-Okęcie zabiera 2-4 osoby. Ale już na lotnisku zauważyłem, że Leszek pakuje do kabiny statywy, reflektory, kożuch i jakieś torby. Kiedy obaj wsiedli okazało się, że dla mnie już miejsca zabrakło! Nie poleciałem zatem Szlakiem Blancharda! Po niezbyt czułym pożegnaniu Leszek krzyknął: zrób zdjęcia z ziemi! My resztę zrobimy z powietrza! Tak też się stało. A jak to wszystko wypadło, niech osądzą Kochani Prascy Czytelnicy.

Dowódcą wyprawy Szlakiem Blancharda był pilot-instruktor Wiesław Kapitan, znakomity lotnik. Samolot natomiast należy do firmy IBEX, która zajmuje się usługami lotniczymi.

Paweł Elsztein




Kliknij na miniaturze Kliknij na miniaturze
Kliknij na miniaturze aby powiększyć zdjęcie


5894