Aleksandr Domogarow:

Polska przestała dla mnie być obcym krajem




      Jedną z najjaśniejszych gwiazd rosyjskiego teatru i filmu jest teraz niewątpliwe Aleksandr Domogarow. AbsolwenWyższej Szkoły Teatralnej im. Szczepkina, Domogarow występował w Teatrze Małym i Teatrze Armii Rosyjskiej. Obecnie zaś pracuje w zespole teatru Mossowietu (Moskiewskiej Rady Miejskiej). Jeśli się zna takich wybitnych artystów, jak Fajna Raniewska, Lubow Orłowa czy Rościław Platt, nie jest łatwo pojawiać się na scenie tego teatru. Domogarowowi trzeba oddać sprawiedliwość: nie skalał honoru Mossowietu. Za najlepszy spektakl w stolicy uznano “Miłego przyjaciela” na podstawie opowiadania Maupassanta z Domogarowem w roli głównej. Aktor nie może narzekać: otrzymuje propozycje najlepszych ról w teatrze i filmie. Grał już w ponad 20 filmach. Ot, chociażby niezwykle trudna rola Wacława Niżyńskiego, wybitnego tancerza, a jednocześnie człowieka o tragicznych losach, którego rolę Domogarow gra w teatrze na Małej Bronnej. A zdaniem najbardziej wymagających krytyków i widzów - gra ją fantastycznie. Aleksandr ma wielu wielbicieli, a zwłaszcza wielbicielek, które nie potrafią się oprzeć spojrzeniu jego wielkich, szarych oczu i zniewalającemu uśmiechowi nie tylko w Rosji, ale i w Polsce. Nieliczne gwiazdy filmowe, nawet polskie, mogą porównać swą popularność z Aleksandrem. Polska w ogóle, jak sam przyznaje, stała się mu krajem bliskim.
- Dlaczego właśnie Polska? Jak to się stało?
- Cała winę ponosi wszechobecny przypadek. To jego potęga ofiarowuje takie niespodzianki, które są w stanie radykalnie zmienić życie. Nie sposób przecenić wagę przypadku w losach aktora. Tak właśnie było i ze mną. Całkiem niespodziewanie zadzwonił do mnie do domu znany polski reżyser, Jerzy Hoffman. Zaprosił mnie do Polski na zdjęcia próbne. Rozpoczynał prace nad filmem, o którym myślał od lat i oto wreszcie pojawiła się szansa realizacji. Mam na myśli historyczny obraz “Ogniem i mieczem” w reżyserii Hoffmana. Przewidziano tam dla mnie jedną z głównych ról – Bohuna. No i proszę! Czy mogłem sobie to w ogóle wyobrazić? W Polsce próby odbyły się po rosyjsku i cały problem został rozwiązany w ciągu 20 minut. Miałem już doświadczenie pracy na planie filmowym, ale nie z takimi mistrzami, jak Hoffman.
- Czy jest trudniej pracować z człowiekiem sławnym? Jak pan to odbierał?
- Hoffman wywarł na mnie ogromne wrażenie – bardzo przypomina mi ojca, zarówno pod względem wyglądu zewnętrznego, jak i sposobu bycia. Niewysoki, krępy mężczyzna, niezwykle aktywny, niekiedy nawet robi wrażenie nieokiełznanego i agresywnego. Jego charakter czuje się wręcz przez skórę. W twórczym zapale może nawet na człowieka nakrzyczeć, ale zaraz potem podchodzi i całuje. Na planie filmowym to prawdziwy Napoleon. Byłem zdumiony, jak udawało mu się kierować trzema tysiącami ludzi – właśnie tyle brało udział w scenach batalistycznych, bo tam była i konnica, i piechota. Pod tym względem Hoffman nie ma sobie równych, za wyjątkiem Siergieja Bondarczuka. Hoffman pracuje wspaniale, a przy tym, sam będąc sławnym reżyserem, nie obrusza się na uwagi aktorów, uważnie wysłuchuje wszelkich sugestii. Ja także przychodziłem do niego z różnymi pomysłami, choć zdawałem sobie sprawę, że ma już wszystko przemyślane, bo przecież od dawna myślał nad koncepcją i doskonale wiedział, jak ma to wyglądać. Reżyser zgromadził bardzo dobry zespół z różnych krajów, w którego skład wchodzili sławni aktorzy i młodzież. Wraz z Michałem Żebrowskim i Danielem Olbrychskim grał także ukraiński aktor Bohdan Stupka, Szwedka polskiego pochodzenia Izabella Scorupco i ja. - Czy zauważał pan różnicę w sposobie pracy reżyserów rosyjskich i polskiego mistrza?
- Nie. Rzecz chyba w tym, że Jerzy Hoffman jest absolwentem naszej uczelni filmowej, stąd i jego metody pracy są podobne. W ogóle Hoffman ma w Rosji wielu przyjaciół, a do grona najbliższych należał zmarły Sawwa Kulisz. Tak więc mówiliśmy tym samym językiem – dosłownie i w przenośni. Po rosyjsku mówi zupełnie swobodnie, z ledwo uchwytnym akcentem, w żaden sposób nieporównywalnym z moim polskim, którego absolutnie nie mogę pokonać. Uczyłem się tekstów na pamięć. Po to jednak, by swobodnie mówić po polsku, żeby po polsku myśleć, musiałbym długo mieszkać w Polsce.
Bardzo jest dla mnie cenne, że między nami – mam taką nadzieję – nawiązały się serdeczne, przyjacielskie stosunki, a ze strony Hoffmana powiedziałbym – wręcz ojcowskie. Często zapraszał mnie do siebie, do swego przepięknego domu na Mazurach. Jest cudownym gospodarzem, takim, który podzieli się z gośćmi wszystkim. Jest wielkim smakoszem i fantastycznie zna się na rozmaitych potrawach i napojach. Jeśli pójdzie się z nim do restauracji to znaczy, że nie należy zaglądać do menu, bo on sam powie, co warto spróbować, z czym i jak należy wskazaną potrawę jeść. Taki oto prezent - w postaci fenomenalnego reżysera i zadziwiającego człowieka - przyniósł mi los.
- Film odniósł w Polsce niesłychany sukces, a w wypożyczalniach “Ogniem i mieczem” pokonało nawet “Titanica”... - Tak. Z “Ogniem i mieczem” zjeździliśmy całą Polskę, wzdłuż i wszerz. Dzięki temu poznałem kraj i ludzi, którzy naprawdę entuzjastycznie przyjmowali film. Byłem m.in. w Warszawie i Gdańsku, w Poznaniu i Krakowie.
- Czy jest w Polsce jakieś miejsce, szczególnie panu bliskie?
- Nieodwracalnie oddałem serce Krakowowi. To takie miasto, w którym chciałbym mieszkać. Z Krakowem związana jest także moja najbardziej fantastyczna przygoda teatralna. Tu, w teatrze “Bagatela” grałem Makbeta. Takie przypadło mi w udziale doświadczenie i nie miałem odwagi odmówić, zresztą takich ról się nie odmawia. Zdawałem sobie sprawę, że grać trzeba po polsku, a tu ni mniej, ni więcej tylko 65 stron tekstu, i to jakiego!
Najpierw jednak o tym, jak zauroczył mnie Kraków. Miłość przyszła do mnie podczas czarodziejskich dni przed świętami. Na zawsze pozostaną mi w pamięci dwa tygodnie, poprzedzające Boże Narodzenie. Mieszkałem w Krakowie i codziennie chodziłem na próby. Droga zajmowała mi zaledwie 10 minut – przechodziłem przez Stare Miasto i już byłem w teatrze. Padał lekki śnieżek, a wokół wszystko błyskało: lampki, choinki, gwiazdki, girlandy. Masa ludzi, a jednocześnie wrażenie ciszy... Szedłem i myślałem, że to właśnie jest szczęście: idę do pracy, jestem potrzebny, a dookoła tak pięknie! Tej chwili nie zaćmiła nawet ogromna trudność pracy nad “Makbetem” – sztuki, której niebezpiecznie jest dotknąć. Mówią o tym wszyscy, ja jednak myślałem, że mnie się tego udało uniknąć. Ale nie. Uderzyło mnie to po pół roku – wtedy zdałem sobie sprawę, że wciąż jestem opętany “Makbetem”. I to wcale nie mija...
- To w Krakowie spotkał się pan ze sławnym reżyserem Andrzejem Wajdą?
- Tak, Wajda przyszedł na przedstawienie “Makbeta”, potem wszedł za kulisy i powiedział, że ma dla mnie propozycję, trzeba się spotkać, przedyskutować. Tak doszło do tego, że zacząłem prace u Wajdy nad filmem „Pewna czerwcowa noc”, na motywach opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. To dramat z rozbudowanym wątkiem miłosnym. Akcja toczy się pod koniec stulecia. W ciągu 10 dni nakręciliśmy te sceny, w których występowałam. Zdjęcia poprzedziły jednak dwa tygodnie prób. Wajda pracuje jak reżyser teatralny. Próby na sali, próby czytane, prace nad układem scenicznym.
Wajda i Hoffman bardzo się różnią. Pod względem podejścia do pracy, wpływu na aktora, sposobu pracy twórczej, energii, mentalności. Wajda jest bardzo delikatny, zewnętrznie spokojny. Trzyma ludzi na dystans. Pracuje w zupełnie inny sposób. Spotkanie z takim znanym w świecie Mistrzem jest zaszczytem dla każdego aktora i doskonałą szkołą. Zdjęcia odbywały się we wrześniu, a przed nowym rokiem zapewne odbędzie się już premiera filmu w TVP.
- Ale przecież w Polsce spotykał się pan nie tylko z takimi wybitnymi ludźmi, ale także z tymi zwykłymi?
- Nie bardzo rozumiem, co to znaczy zwykli ludzie. Ludzie bywają dobrzy i źli. Tylko tyle. Podobnie jest w Polsce, Rosji i wszędzie. Dobry i całkiem nieznajomy człowiek przyszedł mi z pomocą w trudnej chwili. Miałem złamaną nogę i poruszałem się o kulach. Tymczasem pewnego pięknego dnia na planie zdjęciowym pojawił się zupełnie nieznajomy człowiek, który znał mnie tylko ze zdjęć w czasopismach i wiedział, że występuję w filmie. Zawiózł mnie do szpitala, czekał, podczas gdy mnie operowano. Nie był dla mnie ani bratem, ani swatem – po prostu dobry człowiek z Poznania.
      Stale wspominam jeszcze jedną osobę, nawiasem mówiąc także z Poznania, która ofiarowała mi tydzień szczęścia. Bardzo lubię jazdę na nartach i sport ten fascynował mnie od czwartej klasy szkoły podstawowej. Ale życie aktora, zaplanowane co do minuty, już dawno zmusiło mnie do rezygnacji z nart. Od lat nie miałem ich na nogach. Tymczasem po premierze filmu “Ogniem i mieczem” nagle pojawił się wolny tydzień i zaproponowano mi wyjazd do Zakopanego. I tu znów pewien człowiek z Poznania mówi do mnie: Chcesz jeździć na nartach czy chodzić od jednej do drugiej restauracji? Odpowiedziałem: Jeździć. I wtedy zabrał mnie do zupełnie innego miejsca w górach. Tam spędziliśmy sześć najszczęśliwszych dni. Ich rozkład był prosty: pobudka, śniadanie, w góry, potem obiad, drzemka i znów w góry. Słońce, śnieg i człowiek frunie... Minęły już dwa lata, ale gdy przypomnę sobie te dni i te doznania – dosłownie serce zamiera ze szczęścia.
      To tylko pojedyncze, wspaniałe epizody mojej polskiej odysei, ale wszyscy Polacy - moi koledzy, z którymi spotykałem się w teatrze i na planie zdjęciowym, a także ludzie, którzy uśmiechali się i witali mnie na ulicy, są mi bliscy. A Polska dawno już przestała być dla mnie obcym krajem.

Natalia Kurowa
(wywiad otrzymaliśmy z Rosyjskiej Agencji Informacyjnej “Nowosti”)



 

Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej


11755